Spolszczona wersja "You're the next one". Nie bijcie, po angielsku brzmi lepiej, serio. Ale jestem na tyle zadowolona, że nie wstydzę się tego pokazać ludziom. Najwyżej usunę.
Świeciło
słońce, a powietrze pachniało latem. Parny, czerwcowy wieczór zapowiadał się
spokojnie. Delikatny wietrzyk poruszał liśćmi, a po ukrytej w cieniu drzew pobliskiej
ulicy rzadko kiedy przejeżdżały samochody. Zresztą, ludzie także nieczęsto tu
bywali.
Nie żeby przerażał ich duży drewniany dom w środku lasu, na
którego mógł natknąć się nieopatrzny przechodzień, który zawędrował trochę za
daleko. Wręcz przeciwnie, z zewnątrz dom wydawał się bardzo ciepły i przyjazny.
Trzeba przyznać, że wybudowanie go nie należało do najprostszych zadań. Na
otoczonym przez gęste drzewa, pełnym skarp i pagórków terenie udało się wznieść
piękną posiadłość, zbudowaną głownie z drewna i kamienia, ze spadzistym dachem
i okalającym go podwórkiem. Do bramy prowadziła odchodząca od głównej drogi
wydeptana ścieżka.
Dlaczego
więc ludzie nie odwiedzali tego pięknego budynku, który wyglądał jak z bajki?
Powód był bardzo prozaiczny – w domu rzadko kiedy ktoś przebywał.
Zbudowany
kilkanaście lat temu przez „ludzi z miasta”, zmęczonych smogiem i hałasem. W swoim spokojnym zakątku bywali
jednak tylko raz na jakiś czas, rzadko, postojem. Dystyngowani, eleganccy
państwo byli raczej dyskretni i nieufni, niewiele mówili o sobie. Wiadome było
tylko, że kobieta była architektem, jej mąż prawnikiem. Mieli synka,
ciekawskiego, pełnego energii szkraba, którego dziecięca twarzyczka nieraz
wzbudziła uśmiech na twarzach starszych sąsiadów, wspominających czasy własnej
młodości. Mimo skrycia, zyskali sympatię okolicznych mieszkańców swoją –
paradoksalnie - pomocnością, gościnnością i przyjaznością. Są takie miejsca na
świecie, gdzie dzieje się tak niewiele, że każde odstępstwo od codziennej
rutyny traktowane jest jak wydarzenie i okazję do świętowania – taką okazją był
właśnie przyjazd powszechnie lubianej rodziny. Często żałowano, że ma to
miejsce tak rzadko i wspominano mężczyznę, który lata temu z dumą położył na
dachu ostatnią dachówkę, traktując domek jako osiągnięcie swojego życia oraz
jego żonę-architektkę, która niewątpliwie przyczyniła
się do tego sukcesu.
Niemałe
zdziwienie więc wzbudził fakt, że tego czerwcowego wieczora w jednym z górnych
pokoi paliło się światło. Zresztą, cała posesja była pięknie oświetlona ciepłym
światłem lamp.
Wnikliwy
obserwator stając na palcach pod bramą, mógł dostrzec przechodzącego z pokoju
do pokoju młodzieńca. Młody mężczyzna co chwilę wyglądał przez okno, jakby
oczekiwał gości. Trudno się dziwić, był przyzwyczajony do głośnych powitań,
kiedy tylko się tu pojawiał.
Owym
mężczyzną był bowiem jedyny syn właścicieli domu, Casper Andersen. Prawdę
mówiąc, znalazł się tu zupełnie przypadkiem – w połowie drogi do miasta
przypomniał sobie o położonym w cieniu drzew domku i postanowił spędzić w nim
noc. Ostatnio był tu parę lat temu, więc drogę tu pamiętał jak przez mgłę, ale udało mu się trafić.
Nagle
Casper przestał chodzić po domu i wychylił się przez okno. Zdawało mu się, że
dostrzegł jakiś ruch na ścieżce. Nie mylił się – w stronę domu kierowały się
trzy osoby, z czego jedna wyraźnie mniejsza. Casper westchnął. Był zmęczony i
miał nadzieję, że obejdzie się bez całego tego teatrzyku. Rozległ się dzwonek.
‘’Takie obowiązki gospodarza” – pomyślał i ruszył przywitać gości.
Podszedł
do bramy i przyjrzał się trzem ludziom, którzy postanowili go odwiedzić.
Zobaczył, że jest o rodzina z dzieckiem, które trzymało coś pod pachą. Spostrzegł,
że jest to lalka. Uśmiechnął się. Lubił dzieci, nie denerwowały go. Wręcz
przeciwnie, uwielbiał ich szczerość i pogodny, wręcz naiwny uśmiech. Ich
ciekawość świata i energia zawsze wywoływały w nim radość.
Otworzył
drzwi. Powitały go trzy pogodne twarze. Jak przez mgłę przypomniał je sobie.
-
Państwo Aberdeen…? – zapytał niepewnym głosem. Nie pamiętał, żeby mieli
dziecko, ale skojarzył charakterystycznie upięte włosy Marianne Aberdeen i garbaty nos Jerry’ego Aberdeena.
-
Dobry wieczór, dobry wieczór! Jak miło widzieć znowu światła w tym pięknym
zakątku! – usłyszał ładny, melodyjny głos Marianne. Wyraźnie widać było
wyraźnie, że przybyli goście oczekują przywitania i ugoszczenia. Widział ich
twarzy w świetle lamp, spoglądali na niego z nadzieją, oczy im błyszczały. W
jego głowie szalała gonitwa myśli – z jednej strony marzył o tym, żeby pójść
spać, z drugiej widok tych pogodnych, prostych twarzy dodawał mu sił. Szybko
podjął decyzję.
-
Zapraszam, wejdźcie, mam ciasteczka marcepanowe. Mam nadzieję, że lubicie
marcepan. – powiedział i zrobił im miejsce, aby mogli przejść. – Czas odnowić sąsiedzkie
relacje. - Popatrzyli na niego z niekłamaną wdzięcznością. Uśmiechnął się i
spojrzał na dziecko. Odwzajemniło uśmiech. Na oko miało może 4 latka. W jego
twarzy było jednak coś przerażającego, coś, co wywoływało ciarki. Casper poczuł
niepewność.
***
-
Na długo przyjechałeś? – Zapytał Jerry Aberdeen pałaszując domowej roboty ciastka
marcepanowe. Jego żona sączyła herbatę z filiżanki, a dziecko bawiło się w
kąciku swoją lalką.
-
Nie, jestem tylko postojem, rano ruszam w dalszą drogę. Jadę do Greenville.
- Do Greenville? Po co?
- Zainteresowała się Marianne.
-
W interesach. - Odpowiedział zdawkowo Casper. Nie znosił, kiedy ludzie wtrącali
się w jego sprawy. Kątem oka spojrzał na stojące w rogu salonu wiecznie zagracone
biurko, zawalone papierami i projektami. Casper po matce odziedziczył zmysł
architekta. Był bardzo zdolny w tym, co robił. Jego projekty zachwycały swoją
kreatywnością, funkcjonalnością i pięknem, chociaż niejeden inżynier złapał się
za głowę, widząc szczegóły prac. W Greenville miał zostać wybudowany jego
pierwszy tak duży projekt – dostał zadanie zrobienia z rynku głównego
przyjaznego miejsca spotkań. Fontanna, ławki i kilka drzewek z pewnością będą
wyglądały lepiej niż goły, wybrukowany plac. Casper zaprojektował też pomnik,
który miał stanąć po środku placu. Przewidział też miejsce na kafejki i z tego
co wiedział urząd miasta sprzedał już kilka parceli.
Jego
wzrok padł na bawiącego się dzieciaka.
-
Prawdę mówiąc nie pamiętałem, że macie dziecko. Gratulacje, jak ma na imię? – Zapytał
Marianne i Jerry’ego, chcąc zmienić temat. Zdziwił się, gdy zobaczył ich
nerwowe spojrzenia. Zapadła cisza.
-
Wiesz… to nie jest nasze dziecko. - Powiedział w końcu praktycznie szepcząc
Jerry, nachylając się bliżej Caspra i zerkając na dziecko. - Nazywa się Ignatius.
Jest sierotą. Jego rodzice…
-
Jego matka była zwykłą naciągaczką. Uwiodła tego biednego Hendersona! Spotkali
się raz i proszę, co z tego wyszło! - Wtrąciła się nagle Marianne podnosząc
głos. Ignatius przestał się bawić i spojrzał na nią.
-
Marianne! - Skarcił ją Jerry. - Skąd w tobie taka nienawiść!?
-
Stary Hugh bardzo dobrze zrobił, że he nie zgodził się na ich małżeństwo! Ta
dziewczyna na pewno nie kochała Patricka, chciała tylko pieniędzy jego ojca. A
tu taka niespodzianka, pogonił ją precz! - Marianne zarechotała. - Wróciła
kilka miesięcy później z brzuchem. I tak ma szczęście, że nie kazali jej
skrobać. Chociaż, czy to szczęście…?
-
Marianne! - Jerry aż zakrztusił się powietrzem. Oddychał szybko, twarz miał
czerwoną, pięści zaciśnięte. - Jak możesz… Jak możesz wygadywać takie rzeczy!?
Przestań ją z łaski swojej tak obrzydliwie krytykować! Czemu zakładasz od razu
najgorsze?! Nie wiesz co było między nią, a Patrickiem! Poza tym, nie
zapominaj, że Ignatius jest teraz twoim synem!
-
Przeklinam dzień, w którym zgodziłam się na tę adopcję, Jerry. Spójrz na tego
bachora. Jest upośledzony, daleko w tyle za swoimi rówieśnikami! Z tym
dzieckiem jest coś nie tak, Jerry. Niedobrze mi się robi, jak na niego patrzę.
Casper
nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Spoglądał to na Jerry’rgo, który sprawiał
wrażenie, jakby chciał uderzyć swoją żonę, to na Marianne, której twarz
stanowiła mieszankę bólu, wściekłości i pogardy. Powiedzieć, że nie pochwalał
jej podejścia do Ignatiusa, to jak nie
powiedzieć nic. Był wściekły, kiedy zobaczył, jak kobieta traktuje to biedne
dziecko. Nie czuł się jednak na tyle kompetentny, żeby wdawać się w dyskusję,
bo nie znał tej sprawy do końca. Nie chciał się wypowiadać.
- Wspomniałaś starego Hugha. Kojarzę to imię, kim on jest? -
powiedział, żeby lekko rozładować atmosferę. Jerry i Marianne spojrzeli na
niego, jakby dopiero teraz go zobaczyli.
- Nic dziwnego, że go znasz. To wspólny znajomy mój i twojego
ojca. Pewnie czasem u was bywał. - Odezwał się Jerry, wciąż patrząc prosto na
swoją żonę.
- Faktycznie, masz rację, teraz go pamiętam. Chyba nawet za
dobrze. - Casper przypomniał sobie nieprzyjemną, groźną twarz starszego,
wysokiego mężczyzny, którego ojciec często zapraszał do domu. Głęboko osadzone
oczy, ostre, wręcz indiańskie rysy i głęboka blizna od kącika ust do oka zawsze
przerażały Caspra. Nawet teraz, po kilku latach, wzdrygnął się na samo jej wspomnienie.
Ogarnęło go dziwne uczucie strachu i uświadomił sobie, jak bardzo jest
zmęczony. - Nie chcę być nieuprzejmy, ale zrobiło się późno, a ja muszę wstać
skoro świt. Jestem zmuszony was pożegnać. Chyba że… - zamyślił się na chwilę. -
Tak, to dobry pomysł. Jeśli chcecie, możecie spędzić noc tutaj, rano odwiozę
was do domu, żebyście nie musieli iść po ciemku. Tylko proszę już bez żadnych
kłótni.
- Masz rację, przepraszamy, że musiałeś tego słuchać. To
bardzo miłe, dziękujemy. Chętnie skorzystamy z propozycji. Marianne? - Odpowiedział
szybko Jerry, łypiąc na swoją żonę.
- Miło z twojej strony. - mruknęła Marianne od niechcenia.
- Świetnie, cieszę się, że się zgadzamy. Chodźcie, pokażę
wam, gdzie będziecie spać.
***
- Dobranoc, wstajemy o 5:30 - Powiedział Casper zamykając
drzwi od pokoju gościnnego, gdzie ułożył państwa Aberdeen i małego Ignatiusa.
Odetchnął głęboko i oparł głowę o ścianę. Spojrzał na zegarek. Już za
kilkanaście godzin znajdzie się w Grenville, gdzie będzie dyskutować na temat
swojego projektu. - Najwyższa pora iść spać.
- Pomyślał. Odwrócił się, by udać się do swojej sypialni na piętrze.
Potknął się. Spojrzał w dół, pod swoje nogi, starając się nie przekląć. Schylił
się i zobaczył, że prawie przewrócił się o lalkę, którą Ignatius bawił się cały
wieczór. Podniósł ją. Skrzywił się. Nie wydawała mu się zbyt zachęcająca. Widok
jej bardzo realistycznej twarzy, z dużymi, niebieskimi oczami i wąskimi ustami,
przeraził go. Przyjrzał się bardziej. Dostrzegł, że oddano nawet takie szczegóły,
jak zmarszczki mimiczne czy rzęsy. Miał wrażenie, że spojrzenie lalki
przewierca go na wylot. Wydawało mu się bardzo żywe, takie… ludzkie.
- O, znalazłeś ją. - Rozległ się nagle cienki, ale pewny
głos. Casper podniósł wzrok. Zobaczył stojącą na środku korytarza postać.
Rozpoznał małego Ignatiusa.
Uświadomił sobie, że wcześniej ani razu go nie słyszał.
Chłopiec faktycznie nie zachowywał się, jak jego rówieśnicy – nie biegał, nie
krzyczał, nie zadawał pytań. Siedział cichutko w kącie, jakby go nie było.
Czyżby to postawa Marianne tak na niego wpłynęła?
- Tak, prawie się o nią potknąłem. - Odpowiedział mu,
spoglądając na lalką i wyciągając ją w stronę chłopca. Ten podszedł i wziął ją.
- Jak ma na imię?
- Kto? - Ignatius spojrzał na niego pytająco. Caspra przerażał
jego głos - dziecięcy, ale nienaturalnie spokojny. Nie było w nim słychać
żadnych emocji, jakby był martwy.
- Lalka. Twoja lalka. - Powiedział Casper przyglądając się
chłopcu badawczo. Ignatius miał małe, zielone oczy i rozczochrane, czarną włosy.
Wąskie usta były lekko rozchylone, co faktycznie nadawało mu wygląd
upośledzonego.
- Ah. Ma wiele imion. 16. - odpowiedział w końcu. - Najpierw
była Laura, potem Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina i Oliver. Denis. Natasha, Zoe i Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius. A potem będzie… jak masz
na imię? - Ignatius spojrzał Casprowi prosto w oczy. Ten aż zrobił krok do
tyłu. Nie rozumiał o czym mówi chłopiec, ale nie wydawało mu się to normalne.
- Ja… Ja jestem Casper. - Wyjąkał. Ignatius wciąż się mu
przypatrywał, a Casper zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. Nagle coś do
niego dotarło.
- Hej, ty… ty nie mrugasz! - Wyrwało mu się, zanim zdążył
pomyśleć, co mówi. Ale faktycznie, powieki Ignatiusa nie drgnęły ani razu,
odkąd rozmawiali. Chłopiec nie mrugał. Ciało Caspra przeszedł silny dreszcz.
Coś tu było wyraźnie nie w porządku. Działo się coś strasznego. Zapragnął
położyć się w łóżku i udać, że to wszystko to tylko część złego snu.
- Martwi nie mrugają. – Usłyszał spokojną odpowiedź, a
uśmiech jej towarzyszący wcale zmniejszył jego niepokoju. Chłopiec uśmiechał
się wrednie, jakby pogardliwie. Jego hipnotyzujące spojrzenie zdawało się
przewiercać Caspra na wylot, wdzierać mu się do mózgu i nie pozwalać trzeźwo
myśleć. Caspra zalał zimny pot, a
przed oczami pojawiły mu się mroczki.
- Co… Słucham? O czym ty w ogóle mówisz? Ja… Nie rozumiem, co
się dzieje. O co chodzi? Nie chcę… Boję się. To wszystko jest takie dziwne.
Nie, mam dość! Nie, nie, nie chcę! Nie chcę! - Krzyczał jak w malignie,
zataczając się po całym korytarzu. W głowie wciąż miał obraz wlepionych w
niego, nieruchomych oczu Ignatiusa. Nagle poczuł, jak uderza w coś głową.
Upadł. Skulił się na podłodze jak małe dziecko, podciągnął kolana i owinął
głowę rękami. Rozpłakał się.
***
Nie wiedział ile czasu minęło – 15 minut, godzina, pięć. Gdy
otworzył oczy, odkrył, że leży w swoim łóżku, w ciepłej pościeli. Dotknął
swojej głowy. Niemiłosiernie go bolała. Leżał jeszcze przez chwilę, bojąc się
poruszyć. Nagle skądś dobiegł go zapach jedzenia. Podniósł się powoli.
Stawiając ostrożne kroki zszedł na dół. Rozejrzał się i zdębiał.
W kuchni krzątała się Marianne Aberdeen, otwierając szafki i
wykładając produkty na stół. Jerry Aberdeen stał przy kuchence przygotowując
jajecznicę. Nigdzie nie było widać Ignatiusa.
- O, dzień dobry, skarbie, cieszę się, że już wstałeś. Nakryj
stół, dobrze? - Powiedziała Marianne, gdy go zobaczyła. Casper wciąż stał na
schodach, próbując zrozumieć co się dzieje. - Mam ci powtarzać dwa razy? Stół!
- Co wy robicie? Czemu grzebiecie w moich szafkach? Doceniam,
że chcieliście przygotować śniadanie, ale… - Zaczął Casper niepewnie. Marianne
spojrzała na niego i zaczęła się śmiać.
- W twoich szafkach? W twoich szafkach? Od kiedy one są
twoje? Będziesz miał swoje szafki, jak się wreszcie wyprowadzisz. Widzę, że
jeszcze się nie obudziłeś.
Casper nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
- Słucham? Marianne, to mój dom, a wy tu jesteście gośćmi! - Wyraz
twarzy Marianne zmienił się. Już się nie śmiała. Spojrzała na Caspra ze
złością.
- Co to ma być? Jakiś żart? Hamuj się trochę, nie jestem
twoją koleżanką, żebyś mówił do mnie w ten sposób, po imieniu! Jerry, możesz mu
coś powiedzieć? - Zwróciła się do męża, który wciąż stał przy kuchni,
zaaprobowany jajecznicą. Podniósł wzrok i wlepił go w Caspra.
- Synu, nie denerwuj matki. Nie wiem, w co sobie pogrywasz,
ale to nie jest śmieszne. Fakt, że masz 23 lata, nie sprawia, że możesz się w
ten sposób zachowywać. Przypominam ci, że wciąż cię utrzymujemy!
Casprowi zakręciło się w głowie. Usiadł na schodach. Co tu
się wyprawia? Aberdeenowie żartują sobie z niego, czy to on zwariował?
- Gdzie Ignatius? - Zapytał cicho, przypominając sobie
świdrujące go spojrzenie.
- Kto? Nie znam żadnego Ignatiusa. Casper, co się z tobą
dzieje? Nie obudziłeś się do końca, czy mam dzwonić po lekarza? - Odpowiedziała
Marianne, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na czole. Pod wpływem jej dotyku
Caspra przeszedł dreszcz. - Jesteś rozpalony, chyba masz gorączkę. Chodź, zjesz
z nami śniadanie, a potem pójdziesz przewietrzyć się do ogródka.
- Ale.. ale ja miałem jechać do Greenville. - Jęknął Casper,
czując się bardzo osłabiony. Miał wrażenie, że to wszystko to jakiś dziwny
koszmar, z którego zaraz się obudzi. Nie wiedział już, co jest prawdą, a co
sobie wymyślił. Nie rozumiał, co się dzieje. Tracił poczucie rzeczywistości.
Spostrzegł leżące na stole marcepanowe ciasteczka, które zajadał z Aberdeenami
wczoraj wieczorem. A więc nie wymyślił sobie tego! Marzył, aby to wszystko
okazało się przedziwnym snem, koszmarem, z którego się obudzi.
- Co? Do Greenville? Po co? Nie, dość tego. Nie wiem, w co
sobie pogrywasz, ale masz natychmiast przestać!”
- Dobrze… mamo. – Mruknął zrezygnowany i ruszył nakryć stół.
To było najbardziej niezręczne śniadanie w jego życiu.
Aberdeenowie ciągle na niego zerkali, pytali jak się czuje. Wszystko się w nim
przewracało, kiedy widział, jak Marianne Aberdeen korzysta z patelni jego ojca,
a Jerry Aberdeen wykłada się w wielkim, miękkim fotelu jego matki. On zmuszał
się, żeby mówić do nich ‘’mamo’’ i ‘’tato’’, mimo że za każdym razem zbierało
mu się na wymioty.
Po skończonym śniadaniu wyszedł na taras, oddychając głęboko.
Co się stało? Jego życie wywróciło się o 180 stopni w przeciągu zaledwie paru
godzin. Jak to możliwe? Rozejrzał się dookoła. Dostrzegł uprawiany przez jego
matkę, teraz już zarośnięty ogródek, na który składały się rosnące dziko polne
kwiaty i niepodcinane nigdy krzaki. Widok przywiązanego do dwóch drzew hamaka
przypomniał mu dziecięce lata. W jego oczach pojawiły się łzy. Czuł się
fatalnie, jakby był zniewolony przez własny umysł. Nigdy niczego tak nie
pragnął, jak teraz normalności. Marzył, żeby wszystko było jak dawniej. Rozpaczliwie
pragnął zrozumieć, co się dzieje. Tęsknił za klarownością i przejrzystością
swoich myśli.
Nagle dostrzegł coś pod jednym z drzew. Podszedł bliżej i
zamarł.
Z dołu patrzyła na niego lalka. Rozpoznał od razu te zielone
oczy i rozczochrane czarne włosy. Zamknął oczy, modląc się w duchu, żeby to
wszystko się skończyło. Kiedy otworzy oczy, wszystko będzie jak dawniej. A
lalka zniknie na zawsze, jakby nigdy jej nie było.
Ostrożnie rozchylił powieki. Potworna lalka o twarzy
Ignatiusa nadal siedziała pod drzewem. Coś jednak się zmieniło. Jedna jej ręka
była wyciągnięta, jakby wskazywała na coś za Casprem. Mężczyzna wziął lalkę do
ręki. Zdawała się patrzeć na coś ponad jego ramieniem. Spróbował ruszyć jej
ręką. Nie dało się.
Powoli, z walącym sercem, odwrócił się. Spostrzegł coś, co
sprawiło, że aż się zatoczył. Widok, który ukazał się jego oczom wzbudził w nim prawdziwy, fizyczny
ból. Jego ręce zaczęły trząść się
tak, że lalka wypadła mu z ręki. Czuł jakby przerażenie, obrzydzenie i rozpacz
rozrywały go na strzępy, nie mógł złapać oddechu, targały nim spazmy. Upadł na
kolana i zwymiotował.
Z jednej z niższych gałęzi pięknej, dostojnej sosny, na
grubym sznurze zwisało martwe ciało Ignatiusa.
„Martwi nie mrugają.”
Spojrzał na lalkę z obłędem w oczach.
„Ah. Ma wiele imion. 16. Najpierw była Laura, potem Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina i Oliver.
Denis. Natasha, Zoe i Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius. A potem będzie… jak masz na imię?”
Wyprany z emocji głos Ignatiusa grzmiał w jego głowie.
A więc on będzie następny.
Padł na ziemię, sparaliżowany strachem. Nie mógł się ruszyć.
Cały się trząsł. Wydawało mu się, że wszystko chce go zabić. Znajome drzewa
nigdy nie wydawały się tak przerażające. W niezadbanych krzakach mógł skryć się
morderca. Każdy szelest liści czy trzask gałązek, sprawiał, że serce
podchodziło mu do gardła. Wracały do niego wszystkie strachy, jakie
kiedykolwiek czuł. Jego umysł podsuwał mu coraz to nowsze obrazy topielców,
wisielców, dzikich zwierząt, zastrzelonych ludzi, krwi i zbrodni. Złapał się za
głowę, chcąc choć na chwilę wyciszyć swoje myśli, powstrzymać swój mózg od
wyświetlania tych nieznośnych projekcji. Zawył, ale z jego ust nie wydobył się
żaden dźwięk. Jego gardło było zbyt ściśnięte. Nie mógł oddychać, zaczął się
krztusić.
Usłyszał chrzęst żwiru na podjeździe. Skulił się bardziej.
- Casper? Casper! Boże
drogi, dziecko, co ty wyprawiasz? Co się z tobą dzieje?! Mam zadzwonić po
pomoc? - Głos Marianne rozległ się gdzieś obok niego. - Casper? Słyszysz mnie? Wszystko
w porządku?
- Ja… nie jestem pewien. - Wydukał. Leżąc, wciąż omiatał
posesję szaleńczym wzrokiem, doszukując się wszędzie śladów śmierci. Serce waliło
mu jak młotem.
- Chyba zemdlałeś. Nic dziwnego, nawet nie tknąłeś dzisiaj
śniadania. Przyjechali goście. Twoja mała kuzynka Mary z rodzicami. Pamiętasz
ją, prawda? Tak lubiłeś się nią opiekować, kiedy była młodsza! Jak to było
dawno… wyrosła ta nasza mała!”
Casper dobrze pamiętał tę małą, piegowatą, energiczną
dziewczynkę z rudymi warkoczykami. Zawsze przypominała mu Pippi Langstrumpf. Powoli podniósł głowę.
Zarówno ciało Ignatiusa, jak i lalka, zniknęły. Rozejrzał się niepewnie. W
ustach czuł smak krwi i żółci.
Usiadł. Zobaczył wbiegającą do ogródka dziewczynkę. Jej rude
włosy nie były już splecione w warkocze, tylko rozpuszczone, a piegi dodawały
uroku jej dopiero dojrzewającej buźce. Trzeba przyznać, że była naprawdę
piękna.
- Casper! - Krzyknęła gdy tylko go spostrzegła i rzuciła się,
aby go przytulić. Objął ją delikatnie, wciąż roztrzęsiony. Musiała to zauważyć,
bo przyjrzała mu się uważnie. - Co się dzieje? Jesteś bardzo blady!
- Zemdlał. Szczęście, że przyszłam, bo by tu leżał i leżał!
Idziemy do domu, trzeba wzmocnić siły. Ugotowałam zupę. – Odpowiedziała
Marianne za Caspra. Był jej wdzięczny, bo nie umiałby wyrazić słowami, co się z
nim stało. Podniósł się ostrożnie i
zrobił kilka kroków w stronę domu. Marianne i Mary podążyły za nim. Dziewczynka
podskakiwała obok niego, widać było, jak bardzo cieszy się z tego spotkania.
Obejrzał się za siebie. Zdawało mu się, że wciąż widzi cień, który ciało
Ignatiusa rzucało na sąsiadujące drzewa.
***
- Mam w klasie taką koleżankę, straszna z niej gaduła. Ciągle
rozmawia ze swoją bestie. Nauczycielka im zwraca uwagę, a one nie reagują! No i
pewnego dnia pani się wkurzyła, nie dziwię jej się... - Paplała Mary, siedząc
obok Caspra i siorbiąc zupę. Nagle przerwała.
- Kontynuuj, co z tą nauczycielką? - Zachęcił ją Casper,
starając się uśmiechnąć. Nie mógł jednak powstrzymać ukradkowych spojrzeń na
ogródek. Co jakiś czas podskakiwał na krześle i obracał się, jakby chciał
sprawdzić, czy nikt za nim nie stoi.
- Dziwnie się zachowujesz. - Stwierdziła Mary. - W ogóle nie
mrugasz.
Casper zastygł w bezruchu. Faktycznie, nie mógł przypomnieć
sobie, kiedy ostatnio mrugnął. Spróbował to zrobić. Przyszło mu to ciężko,
nienaturalnie.
- To już się dzieje? Tak szybko? Ja… myślałem, że mam jeszcze
chwilę. Chciałem walczyć, grać na czas,
może przerwać to koło, zrobić coś… - Wymamrotał pod nosem.
- Co mówisz? - Spytała Mary.
Casper spojrzał jej prosto w oczy i wyrzucił z siebie jedno
zdanie:
‘’Martwi nie mrugają.”
Odsunęła się od niego. Uśmiechnęła się lekko, myśląc, że to
jakiś żart. Sam Casper był wściekły na siebie, że to powiedział. Nie chciał jej
straszyć. Jednak coś w nim, jakaś wewnętrzna siła, kazała mu to zrobić.
- Na jak długo zostajecie? - Zapytał szybko, chcąc zmienić
temat.
- Och, krótko, tylko na jedną noc. Jedziemy do dziadków i
rodzice pomyśleli, że fajnie będzie wpaść do was w odwiedziny. A i ja byłam szczęśliwa,
że mogę cię zobaczyć - Odpowiedziała i uśmiechnęła się do niego.
Na noc. Na jedną noc. Casper gdzieś już słyszał te słowa. Czuł
się, jakby od tego czasu minęły miliony lat, jakby to było w innej erze. Ale
nie, to było dosłownie kilkanaście godzin temu. Och, jak dużo zmieniło się w
jego życiu przez ten czas! Żałował, że los rzucił mu pod dach Aberdeenów z tą
piekielną lalką. Jakaś nadnaturalna siła nią kierowała, pomagała jej poruszać
się. Rzucała ją ludziom pod nogi, stawiała w zasięgu wzroku. A w momencie, gdy
jej dotykali...
- Co to jest? - Zapytała nagle Mary, wskazując na coś za
Casprem. Odwrócił się.
Na kuchennym blacie leżała lalka. Jej usta rozciągnięte były
w uśmiechu. Nie był to bynajmniej przyjemny uśmiech. Wydawał się szyderczy. Casprowi
krew odpłynęła z twarzy. Co to tu robi? Skąd się wzięło? Wyjrzał szybko przez
okno.
- Ma jakieś imię? - Usłyszał pytanie Mary. Odwrócił się z
przerażeniem. Zobaczył, że dziewczyna stoi obok blatu… trzymając lalkę w ręku.
Casper poczuł, że jest już za późno. Nic nie da się zrobić.
Krwiożercza zabawka znalazła kolejną ofiarę. Nie da się przerwać kręgu.
Historia zatacza koło.
- Mary, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Ta lalka… Ta lalka ma
bardzo wiele imion. Laura.
Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina. Oliver. Denis. Natasha. Zoe. Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius… Casper. Ma też twoje,
Mary. Ty jesteś następna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz