sobota, 2 maja 2020

Jesteś następna


          Spolszczona wersja "You're the next one". Nie bijcie, po angielsku brzmi lepiej, serio. Ale jestem na tyle zadowolona, że nie wstydzę się tego pokazać ludziom. Najwyżej usunę.

Świeciło słońce, a powietrze pachniało latem. Parny, czerwcowy wieczór zapowiadał się spokojnie. Delikatny wietrzyk poruszał liśćmi, a po ukrytej w cieniu drzew pobliskiej ulicy rzadko kiedy przejeżdżały samochody. Zresztą, ludzie także nieczęsto tu bywali.
Nie żeby przerażał ich duży drewniany dom w środku lasu, na którego mógł natknąć się nieopatrzny przechodzień, który zawędrował trochę za daleko. Wręcz przeciwnie, z zewnątrz dom wydawał się bardzo ciepły i przyjazny. Trzeba przyznać, że wybudowanie go nie należało do najprostszych zadań. Na otoczonym przez gęste drzewa, pełnym skarp i pagórków terenie udało się wznieść piękną posiadłość, zbudowaną głownie z drewna i kamienia, ze spadzistym dachem i okalającym go podwórkiem. Do bramy prowadziła odchodząca od głównej drogi wydeptana ścieżka.
Dlaczego więc ludzie nie odwiedzali tego pięknego budynku, który wyglądał jak z bajki? Powód był bardzo prozaiczny – w domu rzadko kiedy ktoś przebywał.
Zbudowany kilkanaście lat temu przez „ludzi z miasta”, zmęczonych smogiem i hałasem. W swoim spokojnym zakątku bywali jednak tylko raz na jakiś czas, rzadko, postojem. Dystyngowani, eleganccy państwo byli raczej dyskretni i nieufni, niewiele mówili o sobie. Wiadome było tylko, że kobieta była architektem, jej mąż prawnikiem. Mieli synka, ciekawskiego, pełnego energii szkraba, którego dziecięca twarzyczka nieraz wzbudziła uśmiech na twarzach starszych sąsiadów, wspominających czasy własnej młodości. Mimo skrycia, zyskali sympatię okolicznych mieszkańców swoją – paradoksalnie - pomocnością, gościnnością i przyjaznością. Są takie miejsca na świecie, gdzie dzieje się tak niewiele, że każde odstępstwo od codziennej rutyny traktowane jest jak wydarzenie i okazję do świętowania – taką okazją był właśnie przyjazd powszechnie lubianej rodziny. Często żałowano, że ma to miejsce tak rzadko i wspominano mężczyznę, który lata temu z dumą położył na dachu ostatnią dachówkę, traktując domek jako osiągnięcie swojego życia oraz jego żonę-architektkę, która niewątpliwie przyczyniła się do tego sukcesu.
Niemałe zdziwienie więc wzbudził fakt, że tego czerwcowego wieczora w jednym z górnych pokoi paliło się światło. Zresztą, cała posesja była pięknie oświetlona ciepłym światłem lamp.
Wnikliwy obserwator stając na palcach pod bramą, mógł dostrzec przechodzącego z pokoju do pokoju młodzieńca. Młody mężczyzna co chwilę wyglądał przez okno, jakby oczekiwał gości. Trudno się dziwić, był przyzwyczajony do głośnych powitań, kiedy tylko się tu pojawiał.
Owym mężczyzną był bowiem jedyny syn właścicieli domu, Casper Andersen. Prawdę mówiąc, znalazł się tu zupełnie przypadkiem – w połowie drogi do miasta przypomniał sobie o położonym w cieniu drzew domku i postanowił spędzić w nim noc. Ostatnio był tu parę lat temu, więc drogę tu pamiętał jak przez mgłę, ale udało mu się trafić.
Nagle Casper przestał chodzić po domu i wychylił się przez okno. Zdawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch na ścieżce. Nie mylił się – w stronę domu kierowały się trzy osoby, z czego jedna wyraźnie mniejsza. Casper westchnął. Był zmęczony i miał nadzieję, że obejdzie się bez całego tego teatrzyku. Rozległ się dzwonek. ‘’Takie obowiązki gospodarza” – pomyślał i ruszył przywitać gości.
Podszedł do bramy i przyjrzał się trzem ludziom, którzy postanowili go odwiedzić. Zobaczył, że jest o rodzina z dzieckiem, które trzymało coś pod pachą. Spostrzegł, że jest to lalka. Uśmiechnął się. Lubił dzieci, nie denerwowały go. Wręcz przeciwnie, uwielbiał ich szczerość i pogodny, wręcz naiwny uśmiech. Ich ciekawość świata i energia zawsze wywoływały w nim radość.
Otworzył drzwi. Powitały go trzy pogodne twarze. Jak przez mgłę przypomniał je sobie.
- Państwo Aberdeen…? – zapytał niepewnym głosem. Nie pamiętał, żeby mieli dziecko, ale skojarzył charakterystycznie upięte włosy Marianne Aberdeen i garbaty nos Jerry’ego Aberdeena.
- Dobry wieczór, dobry wieczór! Jak miło widzieć znowu światła w tym pięknym zakątku! – usłyszał ładny, melodyjny głos Marianne. Wyraźnie widać było wyraźnie, że przybyli goście oczekują przywitania i ugoszczenia. Widział ich twarzy w świetle lamp, spoglądali na niego z nadzieją, oczy im błyszczały. W jego głowie szalała gonitwa myśli – z jednej strony marzył o tym, żeby pójść spać, z drugiej widok tych pogodnych, prostych twarzy dodawał mu sił. Szybko podjął decyzję.
- Zapraszam, wejdźcie, mam ciasteczka marcepanowe. Mam nadzieję, że lubicie marcepan. – powiedział i zrobił im miejsce, aby mogli przejść. – Czas odnowić sąsiedzkie relacje. - Popatrzyli na niego z niekłamaną wdzięcznością. Uśmiechnął się i spojrzał na dziecko. Odwzajemniło uśmiech. Na oko miało może 4 latka. W jego twarzy było jednak coś przerażającego, coś, co wywoływało ciarki. Casper poczuł niepewność.

***

- Na długo przyjechałeś? – Zapytał Jerry Aberdeen pałaszując domowej roboty ciastka marcepanowe. Jego żona sączyła herbatę z filiżanki, a dziecko bawiło się w kąciku swoją lalką.
- Nie, jestem tylko postojem, rano ruszam w dalszą drogę. Jadę do Greenville.
- Do Greenville? Po co? - Zainteresowała się Marianne.
- W interesach. - Odpowiedział zdawkowo Casper. Nie znosił, kiedy ludzie wtrącali się w jego sprawy. Kątem oka spojrzał na stojące w rogu salonu wiecznie zagracone biurko, zawalone papierami i projektami. Casper po matce odziedziczył zmysł architekta. Był bardzo zdolny w tym, co robił. Jego projekty zachwycały swoją kreatywnością, funkcjonalnością i pięknem, chociaż niejeden inżynier złapał się za głowę, widząc szczegóły prac. W Greenville miał zostać wybudowany jego pierwszy tak duży projekt – dostał zadanie zrobienia z rynku głównego przyjaznego miejsca spotkań. Fontanna, ławki i kilka drzewek z pewnością będą wyglądały lepiej niż goły, wybrukowany plac. Casper zaprojektował też pomnik, który miał stanąć po środku placu. Przewidział też miejsce na kafejki i z tego co wiedział urząd miasta sprzedał już kilka parceli.
Jego wzrok padł na bawiącego się dzieciaka.
- Prawdę mówiąc nie pamiętałem, że macie dziecko. Gratulacje, jak ma na imię? – Zapytał Marianne i Jerry’ego, chcąc zmienić temat. Zdziwił się, gdy zobaczył ich nerwowe spojrzenia. Zapadła cisza.
- Wiesz… to nie jest nasze dziecko. - Powiedział w końcu praktycznie szepcząc Jerry, nachylając się bliżej Caspra i zerkając na dziecko. - Nazywa się Ignatius. Jest sierotą. Jego rodzice…
- Jego matka była zwykłą naciągaczką. Uwiodła tego biednego Hendersona! Spotkali się raz i proszę, co z tego wyszło! - Wtrąciła się nagle Marianne podnosząc głos. Ignatius przestał się bawić i spojrzał na nią.
- Marianne! - Skarcił ją Jerry. - Skąd w tobie taka nienawiść!?
- Stary Hugh bardzo dobrze zrobił, że he nie zgodził się na ich małżeństwo! Ta dziewczyna na pewno nie kochała Patricka, chciała tylko pieniędzy jego ojca. A tu taka niespodzianka, pogonił ją precz! - Marianne zarechotała. - Wróciła kilka miesięcy później z brzuchem. I tak ma szczęście, że nie kazali jej skrobać. Chociaż, czy to szczęście…?
- Marianne! - Jerry aż zakrztusił się powietrzem. Oddychał szybko, twarz miał czerwoną, pięści zaciśnięte. - Jak możesz… Jak możesz wygadywać takie rzeczy!? Przestań ją z łaski swojej tak obrzydliwie krytykować! Czemu zakładasz od razu najgorsze?! Nie wiesz co było między nią, a Patrickiem! Poza tym, nie zapominaj, że Ignatius jest teraz twoim synem!
- Przeklinam dzień, w którym zgodziłam się na tę adopcję, Jerry. Spójrz na tego bachora. Jest upośledzony, daleko w tyle za swoimi rówieśnikami! Z tym dzieckiem jest coś nie tak, Jerry. Niedobrze mi się robi, jak na niego patrzę.
Casper nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Spoglądał to na Jerry’rgo, który sprawiał wrażenie, jakby chciał uderzyć swoją żonę, to na Marianne, której twarz stanowiła mieszankę bólu, wściekłości i pogardy. Powiedzieć, że nie pochwalał jej podejścia do Ignatiusa, to jak nie powiedzieć nic. Był wściekły, kiedy zobaczył, jak kobieta traktuje to biedne dziecko. Nie czuł się jednak na tyle kompetentny, żeby wdawać się w dyskusję, bo nie znał tej sprawy do końca. Nie chciał się wypowiadać.
- Wspomniałaś starego Hugha. Kojarzę to imię, kim on jest? - powiedział, żeby lekko rozładować atmosferę. Jerry i Marianne spojrzeli na niego, jakby dopiero teraz go zobaczyli.
- Nic dziwnego, że go znasz. To wspólny znajomy mój i twojego ojca. Pewnie czasem u was bywał. - Odezwał się Jerry, wciąż patrząc prosto na swoją żonę.
- Faktycznie, masz rację, teraz go pamiętam. Chyba nawet za dobrze. - Casper przypomniał sobie nieprzyjemną, groźną twarz starszego, wysokiego mężczyzny, którego ojciec często zapraszał do domu. Głęboko osadzone oczy, ostre, wręcz indiańskie rysy i głęboka blizna od kącika ust do oka zawsze przerażały Caspra. Nawet teraz, po kilku latach, wzdrygnął się na samo jej wspomnienie. Ogarnęło go dziwne uczucie strachu i uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. - Nie chcę być nieuprzejmy, ale zrobiło się późno, a ja muszę wstać skoro świt. Jestem zmuszony was pożegnać. Chyba że… - zamyślił się na chwilę. - Tak, to dobry pomysł. Jeśli chcecie, możecie spędzić noc tutaj, rano odwiozę was do domu, żebyście nie musieli iść po ciemku. Tylko proszę już bez żadnych kłótni.
- Masz rację, przepraszamy, że musiałeś tego słuchać. To bardzo miłe, dziękujemy. Chętnie skorzystamy z propozycji. Marianne? - Odpowiedział szybko Jerry, łypiąc na swoją żonę.
- Miło z twojej strony. - mruknęła Marianne od niechcenia.
- Świetnie, cieszę się, że się zgadzamy. Chodźcie, pokażę wam, gdzie będziecie spać.

***

- Dobranoc, wstajemy o 5:30 - Powiedział Casper zamykając drzwi od pokoju gościnnego, gdzie ułożył państwa Aberdeen i małego Ignatiusa. Odetchnął głęboko i oparł głowę o ścianę. Spojrzał na zegarek. Już za kilkanaście godzin znajdzie się w Grenville, gdzie będzie dyskutować na temat swojego projektu. - Najwyższa pora iść spać.  - Pomyślał. Odwrócił się, by udać się do swojej sypialni na piętrze. Potknął się. Spojrzał w dół, pod swoje nogi, starając się nie przekląć. Schylił się i zobaczył, że prawie przewrócił się o lalkę, którą Ignatius bawił się cały wieczór. Podniósł ją. Skrzywił się. Nie wydawała mu się zbyt zachęcająca. Widok jej bardzo realistycznej twarzy, z dużymi, niebieskimi oczami i wąskimi ustami, przeraził go. Przyjrzał się bardziej. Dostrzegł, że oddano nawet takie szczegóły, jak zmarszczki mimiczne czy rzęsy. Miał wrażenie, że spojrzenie lalki przewierca go na wylot. Wydawało mu się bardzo żywe, takie… ludzkie.
- O, znalazłeś ją. - Rozległ się nagle cienki, ale pewny głos. Casper podniósł wzrok. Zobaczył stojącą na środku korytarza postać. Rozpoznał małego Ignatiusa.
Uświadomił sobie, że wcześniej ani razu go nie słyszał. Chłopiec faktycznie nie zachowywał się, jak jego rówieśnicy – nie biegał, nie krzyczał, nie zadawał pytań. Siedział cichutko w kącie, jakby go nie było. Czyżby to postawa Marianne tak na niego wpłynęła?
- Tak, prawie się o nią potknąłem. - Odpowiedział mu, spoglądając na lalką i wyciągając ją w stronę chłopca. Ten podszedł i wziął ją. - Jak ma na imię?
- Kto? - Ignatius spojrzał na niego pytająco. Caspra przerażał jego głos - dziecięcy, ale nienaturalnie spokojny. Nie było w nim słychać żadnych emocji, jakby był martwy.
- Lalka. Twoja lalka. - Powiedział Casper przyglądając się chłopcu badawczo. Ignatius miał małe, zielone oczy i rozczochrane, czarną włosy. Wąskie usta były lekko rozchylone, co faktycznie nadawało mu wygląd upośledzonego.
- Ah. Ma wiele imion. 16. - odpowiedział w końcu. - Najpierw była Laura, potem Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina i Oliver. Denis. Natasha, Zoe i Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius. A potem będzie… jak masz na imię? - Ignatius spojrzał Casprowi prosto w oczy. Ten aż zrobił krok do tyłu. Nie rozumiał o czym mówi chłopiec, ale nie wydawało mu się to normalne.
- Ja… Ja jestem Casper. - Wyjąkał. Ignatius wciąż się mu przypatrywał, a Casper zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. Nagle coś do niego dotarło.
- Hej, ty… ty nie mrugasz! - Wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć, co mówi. Ale faktycznie, powieki Ignatiusa nie drgnęły ani razu, odkąd rozmawiali. Chłopiec nie mrugał. Ciało Caspra przeszedł silny dreszcz. Coś tu było wyraźnie nie w porządku. Działo się coś strasznego. Zapragnął położyć się w łóżku i udać, że to wszystko to tylko część złego snu.
- Martwi nie mrugają. – Usłyszał spokojną odpowiedź, a uśmiech jej towarzyszący wcale zmniejszył jego niepokoju. Chłopiec uśmiechał się wrednie, jakby pogardliwie. Jego hipnotyzujące spojrzenie zdawało się przewiercać Caspra na wylot, wdzierać mu się do mózgu i nie pozwalać trzeźwo myśleć. Caspra zalał zimny pot, a przed oczami pojawiły mu się mroczki.
- Co… Słucham? O czym ty w ogóle mówisz? Ja… Nie rozumiem, co się dzieje. O co chodzi? Nie chcę… Boję się. To wszystko jest takie dziwne. Nie, mam dość! Nie, nie, nie chcę! Nie chcę! - Krzyczał jak w malignie, zataczając się po całym korytarzu. W głowie wciąż miał obraz wlepionych w niego, nieruchomych oczu Ignatiusa. Nagle poczuł, jak uderza w coś głową. Upadł. Skulił się na podłodze jak małe dziecko, podciągnął kolana i owinął głowę rękami. Rozpłakał się.

***

Nie wiedział ile czasu minęło – 15 minut, godzina, pięć. Gdy otworzył oczy, odkrył, że leży w swoim łóżku, w ciepłej pościeli. Dotknął swojej głowy. Niemiłosiernie go bolała. Leżał jeszcze przez chwilę, bojąc się poruszyć. Nagle skądś dobiegł go zapach jedzenia. Podniósł się powoli. Stawiając ostrożne kroki zszedł na dół. Rozejrzał się i zdębiał.
W kuchni krzątała się Marianne Aberdeen, otwierając szafki i wykładając produkty na stół. Jerry Aberdeen stał przy kuchence przygotowując jajecznicę. Nigdzie nie było widać Ignatiusa.
- O, dzień dobry, skarbie, cieszę się, że już wstałeś. Nakryj stół, dobrze? - Powiedziała Marianne, gdy go zobaczyła. Casper wciąż stał na schodach, próbując zrozumieć co się dzieje. - Mam ci powtarzać dwa razy? Stół!
- Co wy robicie? Czemu grzebiecie w moich szafkach? Doceniam, że chcieliście przygotować śniadanie, ale… - Zaczął Casper niepewnie. Marianne spojrzała na niego i zaczęła się śmiać.
- W twoich szafkach? W twoich szafkach? Od kiedy one są twoje? Będziesz miał swoje szafki, jak się wreszcie wyprowadzisz. Widzę, że jeszcze się nie obudziłeś.
Casper nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
- Słucham? Marianne, to mój dom, a wy tu jesteście gośćmi! - Wyraz twarzy Marianne zmienił się. Już się nie śmiała. Spojrzała na Caspra ze złością.
- Co to ma być? Jakiś żart? Hamuj się trochę, nie jestem twoją koleżanką, żebyś mówił do mnie w ten sposób, po imieniu! Jerry, możesz mu coś powiedzieć? - Zwróciła się do męża, który wciąż stał przy kuchni, zaaprobowany jajecznicą. Podniósł wzrok i wlepił go w Caspra.
- Synu, nie denerwuj matki. Nie wiem, w co sobie pogrywasz, ale to nie jest śmieszne. Fakt, że masz 23 lata, nie sprawia, że możesz się w ten sposób zachowywać. Przypominam ci, że wciąż cię utrzymujemy!
Casprowi zakręciło się w głowie. Usiadł na schodach. Co tu się wyprawia? Aberdeenowie żartują sobie z niego, czy to on zwariował?
- Gdzie Ignatius? - Zapytał cicho, przypominając sobie świdrujące go spojrzenie.
- Kto? Nie znam żadnego Ignatiusa. Casper, co się z tobą dzieje? Nie obudziłeś się do końca, czy mam dzwonić po lekarza? - Odpowiedziała Marianne, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na czole. Pod wpływem jej dotyku Caspra przeszedł dreszcz. - Jesteś rozpalony, chyba masz gorączkę. Chodź, zjesz z nami śniadanie, a potem pójdziesz przewietrzyć się do ogródka.
- Ale.. ale ja miałem jechać do Greenville. - Jęknął Casper, czując się bardzo osłabiony. Miał wrażenie, że to wszystko to jakiś dziwny koszmar, z którego zaraz się obudzi. Nie wiedział już, co jest prawdą, a co sobie wymyślił. Nie rozumiał, co się dzieje. Tracił poczucie rzeczywistości. Spostrzegł leżące na stole marcepanowe ciasteczka, które zajadał z Aberdeenami wczoraj wieczorem. A więc nie wymyślił sobie tego! Marzył, aby to wszystko okazało się przedziwnym snem, koszmarem, z którego się obudzi.
- Co? Do Greenville? Po co? Nie, dość tego. Nie wiem, w co sobie pogrywasz, ale masz natychmiast przestać!”
- Dobrze… mamo. – Mruknął zrezygnowany i ruszył nakryć stół.
To było najbardziej niezręczne śniadanie w jego życiu. Aberdeenowie ciągle na niego zerkali, pytali jak się czuje. Wszystko się w nim przewracało, kiedy widział, jak Marianne Aberdeen korzysta z patelni jego ojca, a Jerry Aberdeen wykłada się w wielkim, miękkim fotelu jego matki. On zmuszał się, żeby mówić do nich ‘’mamo’’ i ‘’tato’’, mimo że za każdym razem zbierało mu się na wymioty.
Po skończonym śniadaniu wyszedł na taras, oddychając głęboko. Co się stało? Jego życie wywróciło się o 180 stopni w przeciągu zaledwie paru godzin. Jak to możliwe? Rozejrzał się dookoła. Dostrzegł uprawiany przez jego matkę, teraz już zarośnięty ogródek, na który składały się rosnące dziko polne kwiaty i niepodcinane nigdy krzaki. Widok przywiązanego do dwóch drzew hamaka przypomniał mu dziecięce lata. W jego oczach pojawiły się łzy. Czuł się fatalnie, jakby był zniewolony przez własny umysł. Nigdy niczego tak nie pragnął, jak teraz normalności. Marzył, żeby wszystko było jak dawniej. Rozpaczliwie pragnął zrozumieć, co się dzieje. Tęsknił za klarownością i przejrzystością swoich myśli.
Nagle dostrzegł coś pod jednym z drzew. Podszedł bliżej i zamarł.
Z dołu patrzyła na niego lalka. Rozpoznał od razu te zielone oczy i rozczochrane czarne włosy. Zamknął oczy, modląc się w duchu, żeby to wszystko się skończyło. Kiedy otworzy oczy, wszystko będzie jak dawniej. A lalka zniknie na zawsze, jakby nigdy jej nie było.
Ostrożnie rozchylił powieki. Potworna lalka o twarzy Ignatiusa nadal siedziała pod drzewem. Coś jednak się zmieniło. Jedna jej ręka była wyciągnięta, jakby wskazywała na coś za Casprem. Mężczyzna wziął lalkę do ręki. Zdawała się patrzeć na coś ponad jego ramieniem. Spróbował ruszyć jej ręką. Nie dało się.
Powoli, z walącym sercem, odwrócił się. Spostrzegł coś, co sprawiło, że aż się zatoczył. Widok, który ukazał się jego oczom wzbudził w nim prawdziwy, fizyczny ból. Jego ręce zaczęły trząść się tak, że lalka wypadła mu z ręki. Czuł jakby przerażenie, obrzydzenie i rozpacz rozrywały go na strzępy, nie mógł złapać oddechu, targały nim spazmy. Upadł na kolana i zwymiotował.
Z jednej z niższych gałęzi pięknej, dostojnej sosny, na grubym sznurze zwisało martwe ciało Ignatiusa.
„Martwi nie mrugają.”
Spojrzał na lalkę z obłędem w oczach.
„Ah. Ma wiele imion. 16. Najpierw była Laura, potem Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina i Oliver. Denis. Natasha, Zoe i Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius. A potem będzie… jak masz na imię?”
Wyprany z emocji głos Ignatiusa grzmiał w jego głowie.
A więc on będzie następny.
Padł na ziemię, sparaliżowany strachem. Nie mógł się ruszyć. Cały się trząsł. Wydawało mu się, że wszystko chce go zabić. Znajome drzewa nigdy nie wydawały się tak przerażające. W niezadbanych krzakach mógł skryć się morderca. Każdy szelest liści czy trzask gałązek, sprawiał, że serce podchodziło mu do gardła. Wracały do niego wszystkie strachy, jakie kiedykolwiek czuł. Jego umysł podsuwał mu coraz to nowsze obrazy topielców, wisielców, dzikich zwierząt, zastrzelonych ludzi, krwi i zbrodni. Złapał się za głowę, chcąc choć na chwilę wyciszyć swoje myśli, powstrzymać swój mózg od wyświetlania tych nieznośnych projekcji. Zawył, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Jego gardło było zbyt ściśnięte. Nie mógł oddychać, zaczął się krztusić.
Usłyszał chrzęst żwiru na podjeździe. Skulił się bardziej.
 - Casper? Casper! Boże drogi, dziecko, co ty wyprawiasz? Co się z tobą dzieje?! Mam zadzwonić po pomoc? - Głos Marianne rozległ się gdzieś obok niego. - Casper? Słyszysz mnie? Wszystko w porządku?
- Ja… nie jestem pewien. - Wydukał. Leżąc, wciąż omiatał posesję szaleńczym wzrokiem, doszukując się wszędzie śladów śmierci. Serce waliło mu jak młotem.
- Chyba zemdlałeś. Nic dziwnego, nawet nie tknąłeś dzisiaj śniadania. Przyjechali goście. Twoja mała kuzynka Mary z rodzicami. Pamiętasz ją, prawda? Tak lubiłeś się nią opiekować, kiedy była młodsza! Jak to było dawno… wyrosła ta nasza mała!”
Casper dobrze pamiętał tę małą, piegowatą, energiczną dziewczynkę z rudymi warkoczykami. Zawsze przypominała mu Pippi Langstrumpf. Powoli podniósł głowę. Zarówno ciało Ignatiusa, jak i lalka, zniknęły. Rozejrzał się niepewnie. W ustach czuł smak krwi i żółci.
Usiadł. Zobaczył wbiegającą do ogródka dziewczynkę. Jej rude włosy nie były już splecione w warkocze, tylko rozpuszczone, a piegi dodawały uroku jej dopiero dojrzewającej buźce. Trzeba przyznać, że była naprawdę piękna.
- Casper! - Krzyknęła gdy tylko go spostrzegła i rzuciła się, aby go przytulić. Objął ją delikatnie, wciąż roztrzęsiony. Musiała to zauważyć, bo przyjrzała mu się uważnie. - Co się dzieje? Jesteś bardzo blady!
- Zemdlał. Szczęście, że przyszłam, bo by tu leżał i leżał! Idziemy do domu, trzeba wzmocnić siły. Ugotowałam zupę. – Odpowiedziała Marianne za Caspra. Był jej wdzięczny, bo nie umiałby wyrazić słowami, co się z nim stało. Podniósł się ostrożnie  i zrobił kilka kroków w stronę domu. Marianne i Mary podążyły za nim. Dziewczynka podskakiwała obok niego, widać było, jak bardzo cieszy się z tego spotkania. Obejrzał się za siebie. Zdawało mu się, że wciąż widzi cień, który ciało Ignatiusa rzucało na sąsiadujące drzewa.

***

- Mam w klasie taką koleżankę, straszna z niej gaduła. Ciągle rozmawia ze swoją bestie. Nauczycielka im zwraca uwagę, a one nie reagują! No i pewnego dnia pani się wkurzyła, nie dziwię jej się... - Paplała Mary, siedząc obok Caspra i siorbiąc zupę. Nagle przerwała.
- Kontynuuj, co z tą nauczycielką? - Zachęcił ją Casper, starając się uśmiechnąć. Nie mógł jednak powstrzymać ukradkowych spojrzeń na ogródek. Co jakiś czas podskakiwał na krześle i obracał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt za nim nie stoi.
- Dziwnie się zachowujesz. - Stwierdziła Mary. - W ogóle nie mrugasz.
Casper zastygł w bezruchu. Faktycznie, nie mógł przypomnieć sobie, kiedy ostatnio mrugnął. Spróbował to zrobić. Przyszło mu to ciężko, nienaturalnie.
- To już się dzieje? Tak szybko? Ja… myślałem, że mam jeszcze chwilę. Chciałem walczyć, grać na czas, może przerwać to koło, zrobić coś… - Wymamrotał pod nosem.
- Co mówisz? - Spytała Mary.
Casper spojrzał jej prosto w oczy i wyrzucił z siebie jedno zdanie:
‘’Martwi nie mrugają.”
Odsunęła się od niego. Uśmiechnęła się lekko, myśląc, że to jakiś żart. Sam Casper był wściekły na siebie, że to powiedział. Nie chciał jej straszyć. Jednak coś w nim, jakaś wewnętrzna siła, kazała mu to zrobić.
- Na jak długo zostajecie? - Zapytał szybko, chcąc zmienić temat.
- Och, krótko, tylko na jedną noc. Jedziemy do dziadków i rodzice pomyśleli, że fajnie będzie wpaść do was w odwiedziny. A i ja byłam szczęśliwa, że mogę cię zobaczyć - Odpowiedziała i uśmiechnęła się do niego.
Na noc. Na jedną noc. Casper gdzieś już słyszał te słowa. Czuł się, jakby od tego czasu minęły miliony lat, jakby to było w innej erze. Ale nie, to było dosłownie kilkanaście godzin temu. Och, jak dużo zmieniło się w jego życiu przez ten czas! Żałował, że los rzucił mu pod dach Aberdeenów z tą piekielną lalką. Jakaś nadnaturalna siła nią kierowała, pomagała jej poruszać się. Rzucała ją ludziom pod nogi, stawiała w zasięgu wzroku. A w momencie, gdy jej dotykali...
- Co to jest? - Zapytała nagle Mary, wskazując na coś za Casprem. Odwrócił się.
Na kuchennym blacie leżała lalka. Jej usta rozciągnięte były w uśmiechu. Nie był to bynajmniej przyjemny uśmiech. Wydawał się szyderczy. Casprowi krew odpłynęła z twarzy. Co to tu robi? Skąd się wzięło? Wyjrzał szybko przez okno.
- Ma jakieś imię? - Usłyszał pytanie Mary. Odwrócił się z przerażeniem. Zobaczył, że dziewczyna stoi obok blatu… trzymając lalkę w ręku.
Casper poczuł, że jest już za późno. Nic nie da się zrobić. Krwiożercza zabawka znalazła kolejną ofiarę. Nie da się przerwać kręgu. Historia zatacza koło.
- Mary, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Ta lalka… Ta lalka ma bardzo wiele imion. Laura. Eva. Carol. Peter. Rebecca. Tina. Oliver. Denis. Natasha. Zoe. Rose. Melanie. Isaac. Horace. Luke. Ignatius… Casper. Ma też twoje, Mary. Ty jesteś następna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz